Już w nadchodzącą sobotę o godzinie 17:00 "Na Górce" pożegnamy naszego legendarnego kierownika, a wcześniej świetnego piłkarza bialskiej Stali, Jana Linnerta. Tymczasem zapraszamy do obszernego wywiadu z legendą BKS-u. To sentymentalna, pełna anegdot, ale przede wszystkim szczera podróż przez te wszystkie lata. 

 

Jan Linnert słyszy BKS - co myśli najpierw?

Jan Linnert: Będąc tyle lat w klubie, co ja byłem, człowiek mimowolnie przywiązuje się do niego. To tak jak w małżeństwie - czasami może się między wami nie układać, ale cały czas z nią jesteś. Na dobre i na złe. Związałem się z tym klubem w 1956 roku, to przywiązanie trwa do dziś i będzie trwało do końca życia. Cały czas jestem na bieżąco z BKS-em. Pierwsze co robię zawsze to sprawdzam wyniki, kto grał, kto strzelił bramkę. Taka rutyna. 


Ludziom w moim pokoleniu wiele rzeczy szybko się nudzi. Tymczasem Pan w BKS-ie był od 1956 roku, kierownikiem od 1983 roku. Ma pan żonę ponad 50 lat i to jedną tą samą! Jaka jest więc recepta na długowieczność? 

J.L.: To wbrew pozorom jest bardzo proste - trzeba być po prostu normalnym. Nie obrażać się na pierdoły. Puścić mimo uszu, jak ktoś ci coś powie niemiłego, nie przejmować się drobiazgami. Wtedy ta długowieczność nie jest żadnym wzywaniem. 

 

Tymczasem BKS w minionym sezonie zrobił awans do V ligi, a pan powiedział pas i przestał pełnić funkcję kierownika. Dlaczego? 

J.L.: Moja decyzja nie miała żadnego połączenia z awansem. Po prostu zacząłem mieć problemy z kręgosłupem. Czasem nie miałem nawet już sił chodzić. A kierownik musi czasem przynieść wodę, zanieść stroję do prania. Już po prostu nie dawałem rady i trzeba było zejść ze "sceny". 

 

Nie brakuje panu tego całego rytuału kierowniczego? Dzwonienie w jakich kolorach zagra przeciwnik. Dowiadywanie się kto będzie sędziował, a później goszczenie arbitrów. Wypełnianie protokołów i kartek zmian… 

J.L.: Nie przeżywam takich zmartwień. Ostatnio dzwonili do mnie działacze z LKS-u Czaniec w jakich strojach przyjedzie BKS. Byli zdziwieni, że już nie jestem kierownikiem. Życie płynie dalej. 

 

Wspomnieliśmy o tych wszystkich latach w bialskiej Stali. Jak to się zaczęło w tym 1956 roku. Czemu wybór padł na BKS, a nie na BBTS czy inny bielski klub? 

J.L.: Mieszkałem tuż obok boiska treningowego BKS-u - to gdzie miałem iść grać? (śmiech). Zaczynałem jako napastnik, ale jak chodziłem do szkoły do Asnyka, graliśmy kiedyś w piłkę ręczną. Trener Wiktor Olszowski widział mnie wtedy jak broniłem i później podszedł do mnie, że od dziś jesteś w BKS-ie bramkarzem. Zawsze się śmieję, że tym zwichnął mi karierę (śmiech). Ale kto wie, może jakbym nie został bramkarzem nie zagrałbym ponad 100 meczów w II lidze. 

 

Jak wtedy wyglądał trening bramkarski, o ile takowy był, oraz czy był jakiś wzór do naśladowania? Podobno wcześniej w bramce BKS występował Tadeusz Walas - również fachowiec w swoim fachu. 

J.L.: W tamtych czasach nie było mowy o treningu bramkarskim. Zawodnicy postrzelali ci na bramkę i to był cały trening. Jeśli chodzi o moje wzory, tak - Tadek Walas był jednym z nich. To był wówczas bramkarz na grę w ekstraklasie. Kiedyś także podobał mi się golkiper Polonii Bytom, Edward Szymkowiak. 

 

Dla bramkarza bardzo ważne są rękawice bramkarskie. Pamięta pan swoją pierwszą parę? 

J.L: Oczywiście, dla mnie też były ważne. Pamiętam moją pierwszą parę. Były to... rękawice robocze, takie do łopaty (śmiech). Długo byłem bez rękawic bramkarskich, były one na początku mojej kariery niedostępne praktycznie. Dopiero później wujek obiecał mi, że przyśle mi z Niemiec i faktycznie przysłał. Były świetne. 

 

Z opowieści ludzi, z którymi pan grał, można było zawsze usłyszeć, że jak na tamte czasy był pan bardzo nowoczesnym bramkarzem. Odważnie grał nogami, wychodził na przedpole... Można rzec, że nie Manuel Neuer zrewolucjonizował pozycję bramkarza tylko Jan Linnert!

J.L.: Już bez przesady (śmiech). Umiałem dobrze kopnąć piłkę. Napastnicy dostawali takie podania, że nawet nie musieli opanowywać "futbolówki". Grałem wysoko, bo wówczas redukowało się szanse rywala na stworzenie sytuacji. Owszem, mało było takich bramkarzy, ale teraz to wszystko poszło trochę za daleko. Oglądam sporo meczów i widzę jak dużo bramek bramkarze tracą po rozgrywaniu od tyłu czy po strzałach z połowy boiska. Kiedyś tego nie było. 

 

Niewielu bramkarzy może też powiedzieć o sobie, że gdy oni grali na ławce rezerwowych siedział sam Józef Młynarczyk. 

J.L.: No był taki czas. Miło wspominam Józka. Był bardzo dobrym bramkarzem i dobrym kolegą. Do dziś zawsze w święta dostaję od niego życzenia. W czerwcu nie obchodzę imienin, a zawsze na Jana dostaje od niego wiadomość. Wyjątkowo równy gość. 

 

Czyli na treningach między Wami nie było nigdy złośliwości, jak to czasem bywa między dwoma bramkarzami? 

J.L: Nigdy nie podrzucaliśmy sobie świni. Można powiedzieć, że to była przyjaźń, która trwa do dziś. W jednej sytuacji też pomogłem Józkowi. To było na terenie dzisiejszego Rekordu. Bronił w drugiej drużynie i wpuścił dwie kuriozalne bramki. Powiedział po meczu, że się nie nadaje do bycia bramkarzem i ucieka z Bielska. Opieprzyłem go mocno za to, zaciągnąłem go na trening i Józek wziął się mocno za siebie. 

 

Co w BKS-ie było takiego, że ten klub miał “rękę” do bramkarzy. Walas, Linnert, Klimczok, Młynarczyk, Marzec, Krzyształowicz… Można byłoby wymieniać.

J.L.: Trudno powiedzieć. Może działacze mieli dobre oko, a może też wpływ miała postać Tadka Walasa. Był trenerem w klubie i jako były bramkarz doskonale wiedział, co bramkarz potrzebuje. 


A Antoni Piechniczek to był najlepszy trener, jakiego Pan miał? 

J.L.: Antoniego Piechniczka mam za wielkiego trenera. To była czysta przyjemność z nim współpracować. Wiedział co potrzebuje zespół. Kiedy trzeba było zrugać, zrugał. Gdy trzeba było pochwalić, pochwalił. Trochę się w BKS-ie nauczył, że osiągnął później medal z reprezentacją na Mundialu (śmiech). Bardzo też ceniłem Gienka Kulika. Mimo iż był tylko dwa lata ode mnie starszy i dzieliłem z nim szatnię jako zawodnik. Również miał niesamowitego "nosa". 

 

Przez te wszystkie lata, które występował pan jako zawodnik BKS-u. Przewinęło się przy Rychlińskiego wielu znamienitych piłkarzy. Których z nich Pan najlepiej wspomina pod względem umiejętności?

J.L.: Trochę tych zawodników przewinęło się przez klub. Można byłoby stworzyć z tego świetny skład. Był Józef Gomoluch, Gienek Kulik, Jan Rudnow. Czesiek Studnicki, z którym grałem w ataku, a później poszedł do Wisły Kraków. Jasiu Gałuszka - nie sposób wszystkich wymienić. 

 

Na poziomie II ligi, czyli dzisiejszej I ligi, zagrał ponad 100 meczów. To dużo. Dlaczego nigdy nie udało się pójść wyżej indywidualnie? Były jakieś oferty z dzisiejszej ekstraklasy?

J.L.: Były oferty. Miałem szansę iść do Motoru Lublin. Działacze tego klubu byli nawet u mnie w domu. Przez 13 miesięcy trenowałem też w GKS-ie Katowice, równocześnie grając w BKS-ie. Miałem też szansę wylecieć do Kanady. Miałem już wszystkie papiery przygotowane, ale w ostatniej chwili ktoś z klubu wszystko zablokował. Może to i dobrze, zawsze byłem przywiązany do Bielska i nie żałuję niczego. To, co miałem przeżyć - przeżyłem. 

 

A inaczej, czemu z BKS-em nie udało się wejść do I ligi? 

J.L.: Byliśmy dwa razy bardzo blisko tego. Czego zabrakło? Mniej więcej wiem, ale nie chcę się wypowiadać dlaczego tak się stało. 


Czy gdyby wówczas udało się zrobić ten awans do I ligi, to dziś bialska Stal byłaby w zupełnie innym miejscu? 

J.L.: Pewnie losy BKS-u potoczyłyby się zupełnie inaczej. Myślę, że wówczas bialska Stal mogłaby spokojnie rywalizować w I lidze. Z tamtym składem i 2-3 wzmocnieniami. 

 

Skąd zawsze były tak dobre relacji na linii Ruch Chorzów - BKS, że przy Rychlińskiego grało tylu zawodników z Ruchu? 

J.L.: Był taki lekarz, doktor Kazimierowicz. Był on ordynatorem w szpitalu w Bielsku-Białej, a ponadto leczył wszystkich zawodników w Ruchu oraz był też lekarzem kadry narodowej. Miał on bardzo dobre układy z chorzowskim klubem i na tej zasadzie dużo zawodników do nas przychodziło. Świetną anegdotą jest chociażby przejście Gienka Kulika do BKS-u. Wszyscy mówili Gienkowi, że nie wyleczy swojej kontuzji i nie wróci do piłki. Tymczasem doktor Kazimierowicz zawarł z nim "pakt", że jeśli go postawi na nogi, to przyjdzie grać do BKS-u. I tak też się stało.

 

Które lata w swoim życiu pan wspomina lepiej - jako piłkarz czy jako kierownik? 

J.L.: Trudno to porównać. Przeżyłem świetne chwile jako piłkarz, ale jako kierownik również. To jednak dwie różne materie. W tym roku minęło 41 lat, jak byłem kierownikiem BKS-u. Gdzie wtedy byłeś?

 

Myślę, że nie byłem jeszcze w planach mojej kilkuletniej - wówczas - mamy... 

J.L.: No widzisz, młodzieńcze (śmiech). Poznałem wielu fantastycznych ludzi przez ten czas jak grałem w piłkę i jak byłem kierownikiem i to cenię sobie bardzo. 

 

Do “trenerki” Jana Linnerta nie ciągnęło? W BKS pełnił pan także rolę „strażaka” gaszącego pożary w charakterze awaryjnego trenera.

J.L.: Jakoś nigdy nie miałem takiej potrzeby. Nie ciągnęło mnie do tego. Zawsze mnie denerwowało, także jako piłkarza, że co innego ustala się w szatni, a co innego zawodnicy grają na boisku. Czasem na złość, czasem mimowolnie, ale jednak. To był chyba taki najważniejszy powód, dlaczego nie poszedłem w trenerkę. 

 

Kiedy zakończyła się era takiego zawodowego BKS-u

J.L.: To było w okolicach 1989 roku. Pozwalniali nas wszystkich z "Fiata", bo byliśmy tam zatrudnieni na etatach i już era zawodowego BKS-u nie wróciła. 

 

Ostatnie lata były chyba najtrudniejsze dla BKS? Mowa tu przede wszystkim o degradacji z III ligi do “okręgówki”. 

J.L.: Do dziś uważam, że była to zła decyzja. Niepotrzebnie, na własne życzenie, wylecieliśmy z tej III ligi. Przypomnijmy, że nie graliśmy słabo tylko nie było pieniędzy. Według mnie była to zbyt pochopna decyzja. 

 

Nie szkoda panu tego, że dziś BKS gra w niższej lidze, że stadion przy Rychlińskiego nie należy już do klubu?

J.L. Nie miałem na to niestety nigdy wpływu. Takie już jest życie. Z tych wszystkich rzeczy jedna mnie ruszyła kiedyś najbardziej. Był taki okres, że chcieli połączyć BKS z Podbeskidziem i byłem mocno przeciwny temu. Na szczęście do tego nie doszło. Byłoby to ze szkodą zarówno dla BKS-u, jak i Podbeskidzia. 

 

To, co najgorsze, już za bialską Stalą? 

J.L.: Oby tak było. Życzę tego klubowi. Prezes Zbyszek Garbacz jest naprawdę w porządku facetem i chce dobrze dla sekcji piłki nożnej. 

 

Panie Janie, dziękuję za rozmowę. Życzymy dużo zdrowia, pogody ducha oraz udanego pożegnania w sobotę, podczas meczu z LKS-em Tworków. I cóż, trudno wyobrazić sobie w dalszym ciągu BKS bez pana na ławce rezerwowych… 

J.L.: Dziękuję bardzo i do zobaczenia w sobotę. Serdecznie zapraszam. 

 

Rozmawiał Bartłomiej Malec.